Tyci, tyci kotek wśród kociąt, Sówka55
Tyci, tyci kotek wśród kociąt, Sówka55
Sówka55 Sówka55
1380
BLOG

Tylko dla miłośników kotów: tyci, tyci kotek i inni bohaterowie

Sówka55 Sówka55 Rozmaitości Obserwuj notkę 42

 

Tyci, tyci kotek imieniem Morris... Mini Morris.

Szalone wybryki starszych Borsuniąt.

Irbunia, kotka osobna.

Praczka alzacka? Księżna gdańska?, kto wie...

 

Nie nazwałam jeszcze dzieci Borsuni, ale nazwałam małe Złośniczątko, które od niedawna pojawiło się w błękitnym koszu. Czy to ten kotek, który urodził się dwa tygodnie po Borsuniątkach i którego ratowałam, gdy z kosza wypadł? Miałby teraz około dziesięciu dni. Wydawało mi się wtedy, że nie przeżył, ale może Złośnica ukryła go gdzie indziej, i teraz, po paru dniach przeniosła do kociej gromadki. Jest tak mały, maleńki w porównaniu ze sporymi już Borsuniętami, tak mini, że musi nazywać się Morris. To się wprost narzuca. Koło naszego domu parkują trzy Mini Morrisy, lubię ich wesołe pyszczki. Maleńki kotek nosi więc imię Morris!

To jego wypatruję teraz najbardziej, gdy przychodzę nakarmić koty. Odkąd urodziły się kocięta Borsuni, wizytę w piwnicy zaczynam od zajrzenia do kosza, patrzę, czy wszystkie kociaki są w środku, czy żadne się nie zawieruszyło, nie wypadło, nie przygniotło jeden drugiego. A przede wszystkim, czy Morris, w tej ograniczonej sztywnymi ściankami kosza przestrzeni, ma dość miejsca, czy spokojnie oddycha, czy nie leży gdzieś przytłoczony ciężarem obu kotek ani o tyle od niego większych kuzynów.

Morris jest identyczny jak Borsunięta, tylko cztery razy mniejszy. Skąd się wziął w koszu z kociakami, gdzie się urodził? Czy to ten sam, którego wtedy widziałam? Nigdy się nie dowiem. Na pewno wie to tylko Złośnica, to jej kocię.

I dlaczego jest taki miniaturowy?! I jeden jedyny taki maleńki. Na pewno nie urodził się sam jeden, widocznie z jakichś nieznanych mi przyczyn inne dzieci Złośnicy nie przeżyły. Kiedy się urodził?, dlaczego ocalał tylko on?, to zagadki, których nie rozwiążę. Wiem tylko to, co mogę zobaczyć: w koszu, który wybrała sobie Borsunia na kocią kołyskę, cały czas w różnych pozycjach i konfiguracjach tuli się do siebie piątka jej dzieci, całkiem tłuściutkich i krągłych, i jeden dopuszczony do kompanii na równych prawach maleńki Złośniczątek, a Borsunia i Złośnica solidarnie się nimi opiekują, na zmianę, albo razem (choć razem, ledwo się w koszu mieszczą).

Morris, tyci, tyci kotek, tak o nim myślę, bo wielkością przypomina właściwie małą myszkę, jak z opowieści Beatrix Potter, Mrs. Tittlemouse, "Pani Tycia Myszka", jak przetłumaczyła tytuł i nazwała bohaterkę Małgorzata Musierowicz. Pani Tycia Myszka, mysz leśna, mieszkała w wale z piasku pod żywopłotem i zajmowała się głównie sprzątaniem po swoich niechcianych gościach, chrząszczach, motylach i ropuchu Skrzeczku, myślę, że nikt nie oczekuje od Morrisa, by miał w przyszłości podobne aspiracje.

Ale może imiona wymyślone przez Miss Potter wykorzystam do nazwania Borsuniąt? Jej ilustracje mają tyle niepowtarzalnego uroku, choć w ich tle czai się okrutny Pan McGregor (oczywiście myślę tu o książeczkach ze świata Piotrusia Królika, bo Potter ilustrowała także atlasy z - jak się wtedy mówiło - historii naturalnej, z wielkim darem obserwacji, maestrią i naukowym kunsztem). Niech na razie Borsunięta podrosną – imiona trzeba przecież do nich dopasować, a nie nadawać je ot tak!

A rosną jak na drożdżach. I głównie śpią, w czym wcale nie przeszkadzają im brewerie kotów zeszłorocznych, rocznego już Czarnuleczka i urodzonego w październiku Szarotka, pary, od której Pimpuś Sadełko mógłby czerpać przykład i inspirację.

Specjalnością tej dwójki jest twórcze podejście do kuwet ze żwirkiem, którym ja, obdarzona mniejszą fantazją, przypisywałam dotąd tylko jedno zastosowanie. Koty tego nie kwestionują, ale widzą inne możliwości wykorzystania kuwet, które to możliwości pojawiają się od razu, jak tylko wymienię żwirek na nowy: masaż plecków i gimnastyka łapek, przecież to się wręcz narzuca! I świetnie można się przy okazji w żwirku wytarzać!

Gdy sprzątam drugą kuwetę, Czarnuleczek wskakuje do tej już sprzątniętej, układa się na grzbiecie z miną wskazującą na przeżywanie prawdziwego katharsis,  cztery łapki w górze, ogonek w wesołych skrętach. A że trochę żwirku wysypie się na podłogę, nie szkodzi, przecież to dodatkowa przyjemność, jakby Czarnuleczek wskakiwał do wanny, też nieco wody by się z niej wylało! Ach, jak przyjemnie kołysać się wśród fal, śpiewały Helena Grossówna i Jadwiga Andrzejewska w "Zapomnianej melodii" (siedemdziesiąt pięć lat temu!), nie byłabym zdziwiona, gdybym, jak wchodzę do piwnicy, uslyszała to samo (może lekko zmodyfikowane) w wykonaniu chóru Czarnuleczek & Szarotek Catsband:

Jak można się nudzić,

Jak można marudzić,

Że świat jest smutny, że jest źle,

Nie rozumiem, nie.

Jak można faktycznie

Na świecie jest ślicznie.

Niech ten, co gdera, przyjdzie tu

A ja powiem mu tak:

 

Ach, jak przyjemnie, w kuwecie tak się myć,

Gdy szumi, szumi żwirek i można się w nim skryć,

Ach, jak przyjemnie, radosny płynie śpiew,

Że szumi, szumi żwirek i młoda szumi krew

 

(mam nadzieję, że Ludwik Starski i Henryk Wars z przymrużeniem oka spojrzeliby na tę samowolę w interpretacji ich piosenki).

Koci Chór Rewelersów to jedno, pozostaje jeszcze skok w dal. Do tego najlepsza jest kuweta w korytarzyku piwnicznym, mniejsza, ale do tego celu jak znalazł. W takich skokach celuje Szarotek, przy czym są to skoki dwustronne. Szarotek biegnie z daleka, wskakuje do kuwety, slyszę taki wiizg, wiizg, kuweta przejeżdża parę centymetrów, Szarotek jest już wtedy na drugim końcu korytarza, błyskawicznie odwraca się i paroma susami wskakuje do kuwety znowu. Wizg, wiiiizg, pyszna zabawa.

Żwirek sypie się wesoło, a mnie sprzątanie żwirku po kotach piwnicznych zamienia w maszynę wiecznie ruchomą. Tak, perpetuum mobile  to ja, gdyby Villard de Honnecourt nie tylko szkicował koty, ale i sprzątał po nich, konstrukcję perpetuum mobile  opanowano by już w XIII wieku.

Wiizg, wiiizg.... Uciekam z kocich piwnic do pralni, tam mieszka Irbunia, kotka osobna.

Irbunia, wówczas bezimienna, zjawiła się w naszym ogródku w środku poprzedniej jesieni, jest więc z nami już półtora roku. Od samego początku uciekała przed innymi kotami, uciekała przed ludźmi, bała się zresztą wszystkiego, płochliwa i zastraszona. Była też głodna, widocznie jak magnes przyciągnęła ją wizja wystawionych dla kotów pełnych miseczek. Pewnie dlatego też zdecydowała się z nami zostać, choć widać było, że jest to dla niej trudna decyzja. Myślę, że się zgubiła i błąkała jakiś czas, może ktoś ją wyrzucił. może ktoś, kto się nią opiekował, umarł... Wyraźnie jest to kot domowy, ale równie wyraźnie – kot po przejściach.

Czytałam ogłoszenia o zaginionych kotach, szukałam jakiejś informacji po pobliskich lecznicach, ale nic nie znalazłam: nikt jej nie szukał. I tak Irbunia - początkowo nazwałam ją Irbisem, bo ma niezwykłe żółte oczy i dumne spojrzenie pantery śnieżnej, a i maść podobną, ale że przy bliższym poznaniu zorientowałam się, że choć potężnej postury, jest to nie kocur, a kotka (pewnie wysterylizowana i z tego powodu nielitościwie przeganiana przez ogródkowe koty), więc z Irbisa naturalną koleją rzeczy zrobiła się Irbunia - została z nami na stałe. Nie udało jej się zaprzyjaźnić z innymi piwnicznymi kotami, umieściłam ją więc w pralni, jak myślałam – na zeszłoroczną zimę. Zima się skończyła (obecna powinna wziąć z niej przykład), pozostałe koty piwniczne hulały beztrosko na swobodzie, a Irbunia z własnej woli tkwiła w piwnicznej pralni, i tylko tam czuła się bezpieczna. Z czasem mi zaufała i żyjemy w czułej przyjaźni, niestety zaufaniem obdarza tylko mnie. Inni użytkownicy naszej wspólnej domowej pralni myślą zapewne, że ją sobie wymyśliłam, bo nie pokazuje się nikomu, na obcy krok i nieznany głos umyka pod szafę i w ukryciu siedzi cichutko, dopóki intruzi z pralni nie wyjdą. Dawno wzięłabym ją do nas na górę, ale boję się, że moje domowe koty jej nie zaakceptują, a ona w ich towarzystwie umrze ze strachu. U nas ciągle coś się dzieje, stale ktoś przychodzi i wychodzi, za dużo głosów, ruchu, zawieruchy, to nie jest życie dla Irbuni. Wzięłam kiedyś do pralni radio, mimo że byłyśmy same i nic jej nie groziło, na dźwięk radia uciekła od razu i nie wyszła spod szafy cały czas, jak tam byłam, choć zgasiłam radio od razu, widząc, jakie robi na niej wrażenie. Przyznam, że nie mam pomysłu, co zrobić z Irbunią, nie powinna całego życia spędzić w jednym piwnicznym – choć ciepłym, jasnym i przestronnym pomieszczeniu - ale nie wiem, jak wyzwolić ją z jej lęków i przejmującego strachu przed światem.

I tak Irbunia, drugaMadame Sans-Gêne (choć do Sofii Loren w tej roli niepodobna) towarzyszy mi w pralni. Praczka alzacka została księżną gdańską, jaki los czeka Irbunię – nie wiem, tak jak nie wiem, skąd się wzięła i dlaczego tak strasznie się wszystkiego boi.

Habent sua fata...  koty piwniczne.

Zresztą co czeka Morrisa, Borsunięta, Czarnuleczka, Szarotka, inne koty kwaterujące w zimie w naszych piwnicach, co mnie – też przecież nie wiem....

A na razie – wiiizg, wizg – to mnie czeka. Przynajmniej coś konkretnego! Jak chciałaś, kocia mamo, nauczyć wolno żyjące koty korzystania z kuwet, to masz!

Zobacz galerię zdjęć:

Pierwszy raz widzę maleństwo
Pierwszy raz widzę maleństwo Kocięta wydają się wielkie przy tym maleństwie Borsunia gotowa jest bronić dzieci Czarnuleczek w pobliżu Szarotek, rzadka chwila spokoju Irbunia, kotka osobna
Sówka55
O mnie Sówka55

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości