Było Białe Borsuniątko,
było,
bo życie kociąt bywa krótkie jak letnia noc,
a Natura i tak robi, co chce.
Smutna historia z pewnym przesłaniem
O Borsuniątkach, dzieciach Borsuni pisałam niedawno. Trzy były wtedy w klinice, z podleczonym, a nawet, jak nam się wydawało, wyleczonym kocim katarem, koteczki: biały, szara i czarny. Trzy pozostałe, czarno-białe i – co najważniejsze - zdrowe, wesoło bawiły się w ogródku pod opieką również czarno-białej mamy, Borsuni. O tę trójkę, żyjącą na swobodzie, ze wszystkim urokami i niebezpieczeństwami tej swobody, co dzień drżałam i nadal drżę, o trójkę w klinice byłam całkowicie spokojna. Wiedziałam, że kocięta są już zdrowe, że wiele zaprzyjaźnionych osób o nie pyta, a znalezienie dla nich domu to tylko kwestia czasu. Dla tej trójki szukały domu panie weterynarz z kliniki, czułe i serdeczne, nie po raz pierwszy dla przyniesionych przeze mnie i ratowanych z różnych opresji kociąt, dla trójki z ogródka - domu szukam ja.
W dobre ręce pierwsza trafiła szara koteczka, jedyna z rodzeństwa szara z białym, pręgowana w symetrycznie ułożone białe łatki, z literką "M" na łebku. Jak się ucieszyłam! Przytuloną do serca zabrał ją mały chłopczyk, który przyszedł do kliniki z rodzicami, wszyscy wyszli z kliniki szczęśliwi. Zaraz potem odwiedziłam białe i czarne Borsuniątka, oba – kocurki, utuliłam, dofinansowałam i spokojnie czekałam, co los przyniesie. Przyniósł następną życzliwą rodzinę, niestety nie dali się namówić na rodzeństwo i wzięli do siebie czarnego kocurka, czarnego od małych łapek po nosek i wąsiki. Został biały koteczek, od razu widać było, jak smutno mu samemu, ale w klinice nie było kotka, który mógłby w jego klateczce – dużej, wygodnej i z myszkami do zabawy, ale pustej! - razem z nim zamieszkać, a wypuszczenie go po trzech tygodniach pobytu w klinice na wolność, czyli z powrotem do ogródka lub do piwnicy, wyleczonego, ale słabszego przecież, w trudne warunki życia na swobodzie, wydawało się nam zanadto niebezpieczne. Osowiały kocurek, wygłaskany i utulony, został na kolejną noc w klinice.
Rano okazało się, że ledwo oddycha. Weterynarz z kliniki zdiagnozowała zapalenie płuc w wyniku nawrotu kociego kataru, prawdopodobnie pod wpływem ataku choroby sierocej. Borsuniątko nie umiało, nie chciało być samo! Bez rodzeństwa, bez braciszka i siostrzyczki, do których ciepłych futerek można było przylgnąć bezpiecznie i schować się przed światem, poczuło się widocznie strasznie samotne, nieszczęśliwe i bezradne. Wyobrażam sobie, co czuło samo, jak musiało się bać, jak znane od trzech tygodni spokojne pomieszczenie weterynaryjnej kliniki musiało mu się wydać nagle nieprzyjazne i obce. Mimo szybkiej pomocy z zapalenia płuc wywiązały się komplikacje, a drugiego dnia nie można było podjąć innej decyzji, biały kotek konał i trzeba było skrócić jego cierpienia. Nie było innego wyjścia, z ciężkim sercem powiedziała mi pani weterynarz, najlepszy i najczulszy koci lekarz, jakiego znam.
Taka byłam szczęśliwa, jak udało mi się złapać te trzy chore kociaczki, byłam pewna, że w najlepszych warunkach, jakie zapewni im klinika, uratujemy im chore oczki, uratujemy im życie! Uratujemy im życie i zapewnimy spokojną przyszłość, nie będą musiały na dobre i na złe wracać do ogródka, teraz co prawda prawdziwej letniej Arkadii, ale która w zimie zamieni się w okrutne koło podbiegunowe...
Uratowałyśmy życie dwojgu przyniesionych na leczenie kociąt, trzeciemu się nie udało. Tak mi przykro...
Boję się, że żałośnie ckliwe to moje opowiadanie o Białym Borsuniątku, którego życie było krótkie jak muśnięcie skrzydła motyla, ale piszę je z trzech powodów. Po pierwsze, Borsuniątko żyło, czuło i odeszło, zasługuje na pożegnanie. Po drugie, może namówię kogoś, kto pragnie przygarnąć małego kotka, żeby przygarnął dwa. Opieka nad jednym czy nad dwoma kotkami naprawdę niewiele się różni, a obserwowanie, jak kochają się, bawią i wspierają dwa małe kotki to prawdziwa radość. Koty nie są samotnikami wbrew utartym opiniom, koty potrzebują towarzystwa i potrzebują się wzajemnie. Nawet dorosłe, widzę, jak przyjaźnią się ze sobą moje domowe koty, widzę to i wśród moich zewnętrznych podopiecznych, których łączą ze sobą różne przyjacielskie i rodzinne więzi. Po trzecie wreszcie, piszę o małym samotnym Borsuniątku, bo chylę czoła nad potęgą i wyrokami Natury, możemy z nią walczyć, ona i tak zrobi, co chce.
Natura nami miota jak liśćmi na wietrze, zrobi, co zechce, ale to nie znaczy, że nie warto bezdomnych kociąt ratować. Bo, choć nieprzewidywalna w swoich wyrokach, może Natura akurat zechce nam pomóc?!