Było szczęśliwe Maleństwo..., Sówka55
Było szczęśliwe Maleństwo..., Sówka55
Sówka55 Sówka55
1360
BLOG

W kocim raju nie ma śniegu i mrozu

Sówka55 Sówka55 Rozmaitości Obserwuj notkę 59

Żegnaj, Maleństwo!

W kocim raju nie ma śniegu i mrozu,

w kocim raju zawsze jest wiosna...


W czerwcu 2010 roku po prawie trzech miesiącach nieobecności wróciłam do domu i zastałam w ogródku nowego kociego przybysza: malutka, najmniejsza z sześciorga dzieci Złośnicy bura koteczka opiekowała się jeszcze mniejszą kocią miniaturką, niemal lustrzanym swoim odbiciem, burą istotką z szarobłękitnymi rezolutnymi oczkami. Maleństwo zostało tymczasowo nazwane Maleństwem, a ponieważ, choć rosło, cały czas było wyraźnie mniejsze niż inne koty, imię Maleństwo już z nim – z nią, bo szybko wykryłam,  że to koteczka – zostało.

Nadeszło lato, potem jesień. Mama Maleństwa, wcześniej troskliwa i pełna pomysłów jak najmilej spędzać czas na zabawach w trawie, specjalistka od skoków wzwyż (może chciała dosięgnąć  słońca, a może tylko złowić jego złotego emisariusza, motyla cytrynka, bo cytrynków było tego roku w naszym ogrodzie pełno), gdzieś przepadła, zapewne gnana jakimś sobie tylko znanym marzeniem, ale Maleństwo nie robiło wrażenia osamotnionego. Inne koty traktowały je życzliwie, dalej można było wylegiwać się z ciotkami i wujami na słońcu lub wspólnie szukać cienia, jeśli upał za bardzo dokuczał.

Dorosłe koty, jak wszystkie koty "zewnętrzne", a więc wolne i chodzące własnymi drogami, przychodziły do naszego ogrodu i wędrowały, kto wie, z planem, czy bez planu, po innych ogródkach, korzystając ze znanych sobie dziur w płocie (a właściwie luk w dzikim winie, dla niewtajemniczonych zupełnie niewidocznych). To leżały w dekoracyjnych pozach godzinami w trawie, to znikały, by za chwilę znów się pojawić. Maleństwa urok tego kociego włóczęgostwa nie pociągał nic a nic, jej wystarczał ogródek, a dziecięcą potrzebę nieskrępowanego brykania realizowała na starych tujach o zrytej zupełnie pazurkami wielu pokoleń kotów korze. Kora była zryta, ale osiemdziesięcioletnie rozrośnięte tuje, sadzone przez mojego Dziadka w dawno minionym świecie, a teraz sięgające trzeciego piętra, dalej zachowywały widocznie swoją atrakcyjność, bo Maleństwo pasjami wbiegała na nie jak wiewiórka i wirowała po gałęziach w szalonym tańcu, szczęśliwa ze znalezienia tak wspaniałego toru przeszkód.

To, co było poza ogródkiem, długo jej nie interesowało. Ogródek to był jej dom, jej świat, całe potrzebne do życia uniwersum. Wszystkie atrakcje i rozkosze kosmosu skupione w jednym miejscu. Jak wychodziłam z domu, widziałam ją zawsze. Na ogół zajętą, bo przecież w trawie, wśród liści, na ziemi i pod słońcem tyle jest ważnych spraw, tyle życia do oglądania, zapachów do rozkoszowania się, dźwięków do rozszyfrowania i zapamiętania - bo przecież mogą przydać się na później... Jest świst wiatru i szum drzew, jest zapach róż, magnolii i akacji, są motyle i ślimaki, wreszcie ptaki, przedmiot adoracji i westchnień. Może nie podchodzą do kota całkiem blisko, nie na wyciągnięcie łapki (dodam: na szczęście), ale i tak jest co oglądać w tej pierzastej kuszącej ptasiej różnorodności.

Bardzo długo Maleństwo była jedynym małym kotkiem w naszym ogrodzie. Aż do późnej jesieni, kiedy jej babcia Złośnica, zupełnie nie bacząc na zagrożenie rychłą zimą, przyprowadziła mi na odchowanie (do piwnicy, bo już na zabawy na dworze zrobiło się za chłodno) nowe kocięta. Trzy: dwa biało-szare, jednego czarno-białego. Biało-szare, śliczne, szybko zaczęły chorować, ujawnił się koci katar, stałe zagrożenie tej żyjącej na swobodzie kociej populacji. Kociaki były małe, łatwo je schwytałam, trafiły do przyjaznej kliniki (tam, gdzie uratowano życie Jaguarkowi i wielu przyniesionym przez mnie chorującym, zwłaszcza właśnie na koci katar, kotkom), a wyleczone trafiły do własnych domów. Czarno-białego, koteczki, zdrowej, więc sprawniejszej i większej niż rodzeństwo dzikuski, nie udało mi się zlapać, ale zaopiekowała się nią Maleństwo. Stały się nierozłączne, a Maleństwo zyskała nowy cel: pomóc przeżyć zimę małemu kociemu dziecku, Borsuni Kropce. Tak ją nazwałam, bo miała pyszczek Borsuka z ilustracji do "O czym szumią wierzby" i czarną kropkę na białym nosku.

Zima, jak to zima, śnieżna i męcząca, minęła w kociej piwnicy dość łagodnie. Borsunia urosła, stała się większa od swojej malutkiej opiekunki, ale obie i tak były dość drobne w porównaniu z pozostałymi zewnętrznymi kotami, dużymi i dorodnymi.

Na wiosnę koteczki zaczęły wypuszczać się razem na różne wyprawy poza swój tajemniczy ogród, ale nie miałam wątpliwości, że te amatorki kociego mleczka rano będą na pewno na mnie czekały, na jedzonko i mleczko właśnie. Maleństwo nabrała też zwyczaju chodzenia ze mną i Maksiem na spacery, Maksia się trochę bała (umiarkowanie, inne koty zewnętrzne bardziej), ale widocznie uważała za swój obowiązek nam towarzyszyć, biegła za nami lub wybiegała przed nas, na chwilę chowała się pod parkującymi na krawężnikach samochodami, by za chwilę się spod nich wychylić i pobiec dalej. Aż się o nią bałam, żeby nie przyszło jej do łebka przebiec ulicy akurat pod nadjeżdżający samochód. Ale nigdy nic złego się nie stało.

Jakieś złe moce dopadły natomiast małą Borsunię, kilka dni jej nie było, a potem zjawiła się z oberwanym wielkim płatem futerka pod szyją, na szczęście szybko się to zagoiło.

W czerwcu zjawiła się dawno nie widziana Złośnica, jakżeby inaczej, z dwójką dzieci, Piracikiem i Puchatkiem, a lipcu nie wiadomo skąd do reszty kotów dołączył biało-srebrnopręgowany Irbisek, duży, dorosły i bardzo zalękniony.

Złośnica swoim zwyczajem zbadała, czy jestem na posterunku, ze trzy razy otarła mi się nawet życzliwie o nogi, nauczyła dzieci, gdzie stawiam jedzonko i że można je zjadać ze smakiem, pokazała, że w piwnicy schronić się można przed deszczem, i już jej nie było. No tak, jej dzieci to moja sprawa, ten scenariusz miała już wypróbowany.

Oczywiście w sukurs przyszła mi Maleństwo z przyboczną asystentką Borsunią. Patrzyłam na to z wdzięcznością, bo choć planowałam, że znajdę dla kotków własne troskliwe domy, to chciałam się im dać jeszcze nacieszyć pełnią lata, gonitwami w wysokiej trawie i życiem w serdecznej kociej wspólnocie. Niech trochę podrosną w gromadzie, nauczą się kociego języka i kocich zwyczajów. Maleństwo wszystko mi to umożliwiła, a inne ogródkowe koty przyglądały się edukacji kociąt i bawiły się z nimi podczas godzin sjesty.

Wiedziałam, ze jesień przyniesie kres tej beztrosce, liczyłam na to, że Maleństwo i Borsunia, tak jak starsze od nich koty żyjące w naszym ogrodzie i chowające się przed chłodami w naszej piwnicy, mają szanse na przetrwanie zimy, ale małe kociaki lepiej by było, planowałam, by trafiły do ludzkich domów – tam będzie im zaciszniej i bezpieczniej.

To zamierzenie udało mi się zrealizować tylko w połowie: Piracik po różnych tarapatach stał się moim ósmym kotem domowym, ale Puchatek, zwinny jak mały tygrys, zawsze mi się jakoś wymykał. Nie było wyjścia, został więc na swobodzie, z przyjaciółkami Maleństwem i Borsunią, które uważały go za swojego podopiecznego.

I tak zastała nas zima, niby początkowo łagodna, ale na zmianę wietrzna, mokra i rozpłakana. Koty coraz więcej przesiadywały w piwnicy, trzymająca się razem trójka Maleństwo, Borsunia i Puchacio, obok nich nie całkiem dopuszczony do komitywy, choć tolerowany, wiecznie popłakujący duży Irbisek, i wędrujące własnymi drogami, ale często nocujące w piwnicy wielkie i zaskakująco wobec siebie przyjazne kocury – Leweczek, Zielonooki (Zielniczek), Morsik Foczka, Błękitnooki o niezwykłym rysunku futerka, Czarno-biały i nieśmiały, płochliwy Szary.

Wszystko było dobrze, choć bałam się mrozów, bo w piwnicach jest jednak dość chłodno, wszystko bylo dobrze, ale – do czasu. Bo pewnego dnia Maleństwo nie przybiegła na swoje mleczko, znalazłam ją skuloną i jakoś dziwnie przycupniętą w najzimniejszym miejscu piwnicy, na skrzyni pod oknem. Zaniepokojona wzięłam zupełnie bezwładną koteczkę do najcieplejszego, bo włożonego budka w budkę posłanka, a następnego dnia rano zawiozłam do zaprzyjaźnionej kliniki. Maleństwo wcale się nie broniła, mimo że przez dwa lata swojego kociego życia co prawda wesoło przybiegała na mój głos, ale już na żadną poufałość, pogłaskanie łebka czy burego grzbietu, nie pozwalała mi nigdy.

Dziesięć dni trwała walka o życie Maleństwa. Zapalenie płuc, odnowiony koci katar, różne powikłania, zaatakowane nerki, w końcu żółtaczka. Nie udało się Maleństwa uratować...

Każdy, kto kocha zwierzęta, musi się kiedyś z tym zmierzyć. Musi się zmierzyć z tym, że zwierzęta odchodzą od nas za szybko, a decyzję, czy to już, czy nie ma ratunku, tę decyzję musi, musimy często za nie podjąć sami.

Wiem, są prawdziwe tragedie, a to tylko historia małej koteczki, która urodziła się i żyła na swobodzie, biegała po ogródkach i nikomu nie zrobiła krzywdy, była szczęśliwa i cieszyła się swoją wolnością, i której w pewnym momencie zabrakło szczęścia.

Na temat kotów żyjących w mieście na swobodzie wiele lat temu rozmawiałam ze znajomym weterynarzem, przeciwnikiem wyłapywania i kastrowania dzikich kotów. Przekonywał mnie, że rzadko który z nich ma szansę przeżyć więcej niż dwa lata. Nawet te, które - tak jak przychodzące do mnie - godzą się na jakąś opiekę, mogą liczyć na stałe jedzenie czy ciepłe miejsce do przetrwania chłodów,  i tak narażone są na choroby, giną pod samochodami, zabija je zima, często padają ofiarą ludzkiej obojętności, czy, co gorsza okrucieństwa.

Wiem, są prawdziwe tragedie, a to tylko opowieść o małej koteczce o szarobłękitnym spojrzeniu, która przeżyła dwa lata, była obok mnie i której nie udało mi się uratować. Pewnie jest teraz w kocim raju, gdzie nie ma mrozu i gdzie nic jej już nie boli.

A ja nie zapomnę spojrzenia jej szarych bystrych oczek. Nic więcej nie mogę już dla niej zrobić...

Sówka55
O mnie Sówka55

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości