Myszulek i Malutki, Sówka55
Myszulek i Malutki, Sówka55
Sówka55 Sówka55
1983
BLOG

Pamiętnik Myszulka, 21

Sówka55 Sówka55 Rozmaitości Obserwuj notkę 167

Rozdział XX

Warszawa: cały naród budował swoją stolicę, ale jej nie kocha.

"Drzewa w ulewie deszczu ziaren".
 

Czytam sobie gazety, czytam blogi, i ze smutkiem zauważam, że różne animozje dzielnicowe, na ogół skierowane solidarnie przeciw Warszawie i warszawianom, nie tylko nie zanikają, ale utrzymują się w najlepsze, a więc w moim rozumieniu w najgorsze. Można z dumą mówić o sobie, że jest się na przykład poznaniakiem, i hołubić "ziomków z Pyrlandii", można być krakusem z dziada pradziada, można europejskim wrocławianinem o romantycznych kresowych korzeniach, nie można być tylko warszawiakiem. Bo warszawiak jeśli mówi o sobie, że jest warszawiakiem, to "się wywyższa", chwali, puszy, a więc jednocześnie poniża, ba, chce poniżać, tych, którzy z Warszawy nie pochodzą. Bo dla warszawiaka, zdaniem nie-warszawiaków, wszyscy nie-warszawiacy są gorsi. Na jakiej podstawie? A do tego, myślą nie-warszawiacy, przecież to nieprawda, to my jesteśmy lepsi. Lepsi, uczciwsi, szczerzy, a i o korzeniach historycznych starszych, szczerszych, a nawet szczerozłotych jak włócznia św. Maurycego, jak szczerbiec, jak królewskie korony. My jesteśmy lepsi, my mamy prawo się do tej lepszości przyznawać, naszą cnotą jest prawda i właściwa ocena przeszłości i teraźniejszości. Bo Warszawa to siedlisko zła, a na pewno małości, małostkowości, tromtadracji i blichtru, mazowiecka uzurpatorka z nieprawego łoża, która nie tylko na swoją stołeczność nie zasłużyła, ale podstępnie ją wykradła prawdziwym stolicom.

Oj, już czuję te gromy, które ciskane będą na mój koci łepek (tu forma łebek też byłaby poprawna), gromy z ciemnego nieba, bo dalej nad Warszawą niebo strasznie zachmurzone. Kocie łby (ale już nie "łpy", język polski jest bardzo niedemokratyczny) niedawno zresztą odsłoniła na mojej ulicy zima, ale ukryto je ponownie pod warstwą asfaltu.

Na naszym zamkniętym bramą podwórku zaparkowały pewnego dnia dwie Panie z Krakowa, Przyjaciółki Przyjaciółki naszej Mamy. Zaparkowały na jedną noc, bo bały się, że samochód z rejestracją krakowską stojący beztrosko na ulicy, jak tylko zapadnie mrok, zostanie od razu porysowany. Mamie i mnie wydało się to niemożliwe, ale zaraz usłyszeliśmy, że takie przypadki wandalizmu, spowodowanego "lokalnym patriotyzmem" na opak, są bardzo liczne, podobno dokładnie to samo spotkać może w Krakowie i okolicach samochód z rejestracją warszawską. I to nawet jeszcze częściej.

Z czego to wynika? Dla mnie, Kota warszawskiego (urodzonego co prawda w Kiszyniowie, bo Rodzice tam byli w lipcu 2003 roku), ale - ius sanguinis! - po kądzieli z krwi warszawskiej (nasz Tata urodził się w Poznaniu), to niepojęte.

A więc Warszawa to stołeczna uzurpatorka (fakt, stołeczności miasta nie potwierdzał żaden akt prawny, od momentu przeprowadzenia się do Warszawy Zygmunta III po dotkliwym pożarze Wawelu do trzeciego rozbioru w 1795 roku uważano ją tylko za oficjalne miasto rezydencjonalne Jego Królewskiej Mości), do tego Warszawiacy maniakalnie wprost nie znoszą mieszkańców Krakowa, Poznania czy Gdańska (wszyscy), lekceważą inne miasta i ich tradycje (podobno), wyśmiewają przybyszy spoza Wielkiej Warszawy (jak wyżej), dręczą przyjezdnych, okazując Im pogardę, niechęć i traktując z wyższością.

Ja takich warszawiaków nie znam, ale podobno warszawiacy tacy właśnie są. Zasługują więc na odpór, nienawiść, wrogość, a więc na słuszne ataki i działania zaczepne. Poza tym, co kluczowe i o czym wie każde Dziecko, prawdziwych warszawiaków już nie ma, bo zmiotła Ich z powierzchni ziemi historia (co znaczy dokładnie to, że tych, którzy w Powstaniu nie zginęli, ferro et igni, jak pisał Lukan o zupełnie innej wojnie, z własnego miasta wyrzucili Niemcy).

A skoro prawdziwych nie ma, to ci fałszywi są jeszcze gorsi.

Nikt nie widzi tu paradoksu.

To są w Warszawie warszawianie, czy ich nie ma? A jeśli nie ma, to dlaczego ci, którzy się tam osiedlili, zasługują na nienawiść z powodu swej "warszawskości"?

I co w ogóle w tej warszawskości jest takie złe? Budzące niechęć, chore?

Jeżeli cała powojenna Warszawa to tylko ludność napływowa, to dlaczego akurat warszawskość ma być tej nowej populacji wadą?

I dlaczego wielu spośród tych, którzy tak mówią, z czasem wybiera Warszawę jako miejsce zamieszkania albo ma w Warszawie przyjaciół i krewnych? Ci nowi warszawianie, z musu tu mieszkający, bo przecież nie z wyboru serca, studiują, robią kariery, znajdują miłość swego życia i kupują za kredyty z franków szwajcarskich mieszkania lub domy. I dalej Warszawę lekceważą, a swoich sąsiadów, takich samych jak oni sami warszawian, nie znoszą, gardzą nimi i przypisują im najgorsze cechy.

Dla mnie to zagadkowe. Może Lord Paradox wytłumaczyłby to sobie od razu, ja – nie umiem.

Dlaczego tyle osób czyta z uśmiechem (albo czytało, bo to nie lektury najnowszych roczników) Wiecha, śpiewa Grzesiuka czy Staszewskiego seniora, nuci piosenki Orkiestry z Chmielnej, wspomina "Złego", wreszcie z łezką rozbawienia myśli o walce Pana Zagłoby z małpami? I jednocześnie nie lubi Warszawy?

Słyszałem wiele razy zarzuty, że na odbudowę Warszawy zabierano zabytkowe cegły na przykład z Gdańska, ba, że niszczono ocalałe po czasie wojny zabytki i całe transporty wysyłano do Warszawy. Tak być nie powinno, ale czy to Warszawa była temu winna? Starzy warszawiacy? Przecież Ich już nie było? Ta garstka, która została? To garstka wymusiła te rekwizycje?

Nonsensy, nonsensy.

Inne powody niechęci: nadreprezentacja klasy próżniaczej, pełne urzędników urzędy, a ci urzędnicy na pewno myślą tylko o sobie, własnej "żonie i dzieciakach" (zgroza, w społeczeństwie, w którym nikt nie neguje, że rodzina jest podstawową komórką społeczną), o własnych kieszeniach, własnej wygodzie. No tak, tacy urzędnicy są tylko w Warszawie, gdzie indziej sami koryfeusze nawy propaństwowej, których śmiałe wizje i sprawiedliwe projekty blokuje "Warszawa". Poza Warszawą nie ma korupcji, nepotyzmu, lenistwa, niekompetencji czy głupoty.

Może tak, tylko czy wszyscy ci niegodni reprezentanci administracji urodzili się na pewno w Warszawie, nikt tu aby spoza Warszawy nie przyjechał?

Jestem Kotem Warszawskim, więc ipso facto  Kotem nieobiektywnym. Nie mieszkałem nigdy w żadnym innym polskim mieście, więc może nie wiem po prostu, że tam panuje idylla, uporządkowany świat wartości, a w Warszawie utrzymuje się i panoszy zepsucie i zło.

Urzędnicy ściągali do Warszawy zresztą od dawna, sprowadził ich tu choćby na parę miesięcy 1339 roku tak zwany proces warszawski między Koroną Królestwa Polskiego a Zakonem Krzyżackim (zaproszonym do Polski przez Konrada I, księcia mazowieckiego - którego wszakże główną siedzibą był Płock, stolica księstwa - nieco ponad sto lat wcześniej). Inicjatorem procesu był Kazimierz Wielki, spór dotyczył zagarnięcia przez Krzyżaków, zdaniem strony polskiej bez żadnej podstawy prawnej, Pomorza Gdańskiego, Kujaw oraz Ziem Chełmińskiej, Dobrzyńskiej i Michałowskiej, a rozstrzygnąć go mieli wysłannicy papieża Benedykta XII. Po siedmiu miesiącach obrad w warszawskiej Katedrze św. Jana Galhard z Cahors i Piotr de Puy przyznali rację Koronie, i choć Krzyżacy odwołali się od wyroku do samego Awinionu (Benedykt był drugim papieżem "niewoli awiniońskiej"), i nigdy go nie wykonali, nie zapłacili także przyznanego Polsce odszkodowania prawie 200 tysięcy grzywien polskich, miał on wielkie i korzystne dla nas znaczenie międzynarodowe.

Zostawmy urzędników, zapewne XIV wiek niewiele ich współczesnych następców interesuje, choć Barbara Tuchman powiedziałaby, że do średnowiecza warto zagladać, bo to nasze "odległe zwierciadło".

"Za to Ty, Myszulku, powiedział Malutki, masz świetną pamięć". To taki nasz żart domowy, Mama opowiadała komuś kiedyś, jak nasz Dom wyglądał przed wojną, i usłyszała od swojego rozmówcy: "Ależ Pani to ma pamięć". Bardzo Ją to rozbawiło, bo została w ten sposób postarzona lekko licząc o lat dwadzieścia. No ale za dobrą pamięć zawsze się jakoś płaci, albo śmiechem, albo łzami.

Tę samą Katedrę św. Jana razem ze sporą częścią Warszawy w nocy z 30 na 31 maja 1515 roku spalili rabusie na żołdzie wielkiego księcia moskiewskiego Wasyla III Rurykowicza (ojca Iwana Groźnego), podczas drugiej wojny litewsko-moskiewskiej. Zajrzeli tak sobie, na rekonesans, nikt się ich nie spodziewał tak daleko od teatru wojny pod Smoleńskiem, Orszą czy Mińskiem.

Dawno wpadliśmy, jak pisał w "Wiernej rzece" Żeromski, notabene mieszkaniec warszawskiego Zamku Królewskiego, "między dwa młyńskie koła zagłady – między Niemców i Moskwę. [Musimy sami] stać się młyńskim kamieniem, albo będziemy zmieleni na pokarm Niemcom i Moskwie. Nie ma wyboru".

A "Warszawa jedna twojej mocy się urąga..". Warszawa jedna! Tak pisał Mickiewicz.

"Od urzędników, Myszulku, przeszedłeś do poetów", miauknął z przekąsem Montuś. Do pisarzy, Montusiu, Żeromski przedstawiał się właśnie tak: "Pisarz Polski"!

Patrzę na drzewa, cały dzień dzisiaj, jak powiedziałby Andrzej Trzebiński, "w ulewie deszczu ziaren", i chce mi się płakać, płakać jak Bóbr, bo przecież Koty nie płaczą. Patrzę na przedwojenne drzewa na mojej ulicy, drzewa, pod którymi historia zapisywała swe heroiczne dni, i myślę, czy gdyby ocalało to pokolenie, któremu nie dano dorosnąć, heroiczne pokolenie wojennej Warszawy, generation o wiele bardziej, dosłowniej i boleśniej lost, niż Scott Fitzgerald czy Ernest Hemingway, Dos Passos czy Sherwood Anderson, czy wtedy tak by Warszawę, moją Warszawę, lekceważono, tak by z Niej szydzono, nie lubiano, czy warszawiaków tak często odsądzano by od czci i wiary, jak robi się to obecnie.

Moją Warszawę, Warszawę, w której w Powstaniu Warszawskim walczył Ojciec mojej Mamy, Dziadek, ochotnik spod Radzymina, zesłany w 1905 roku do Rosji po strajku szkolnym, miał fabrykę, gdzie wcześniej nasi Pradziadowie walczyli w Powstaniach Listopadowym i Styczniowym, gdzie nasi Przodkowie zakładali z innymi zapalonymi patriotami Zachętę i Instytut Głuchoniemych i Ociemniałych. Tout court – gdzie żyli, gdzie malowali obrazy, komponowali utwory muzyczne, planowali ogrody, by sadzić róże "przyszłemu światu", budowali domy. Oni wszyscy kochali Warszawę, byli z Niej dumni, czuli każdy Jej nerw, nie żałowali ostatniej kropli krwi. Także ci pierwsi, "co z Legionami przemierzali świat"...

I z Ich cieniami to wszystko się skończyło.

Miłość i dumę, czułość i przywiązanie wyzwalała w Polakach Warszawa, teraz z tej miłości i dumy nie zostało nic, a przynajmniej niewiele. "Cały naród budował swoją stolicę" i cały naród tej stolicy nie kocha.

O nie, o nie, tak być nie powinno, tak się nie godzi.

Ja, Kot Polski, kocham moje Miasto, pod hałasem, nieporządkiem i bałaganem widzę Jego wielkość, Jego heroizm, historię pisaną nadziejami i wiarą, bólem i krwią.

I wierzę w Jego mieszkańców, że do swego Miasta dorosną.

Galhard z Cahors, oprócz swojej misji w konflikcie polsko-krzyżackim, jeszcze w jednym przysłużył się Polsce: utworzył dla papieża Benedykta rejestr parafii, płatników dziesięciny dla soboru w Vienne, wiele nazw miejscowości zapisanych zostało wówczas po raz pierwszy.

Miasta i miejscowości, tak jak Ludzie i Koty, pojawiają się na kartach historii. Warszawa zapisała się tam nie od razu, ale zapisała się dobrze.

Co Ty tam wiesz, nieobiektywny warszawski Kocie, usłyszę zaraz zapewne. Miau, ach, miau, "a cat may look at the king", miau.

 

 

 

 

 


 

 

Sówka55
O mnie Sówka55

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości