Katharina, Kocia Złośnica, Sówka55
Katharina, Kocia Złośnica, Sówka55
Sówka55 Sówka55
1044
BLOG

Co robić ze Złośnicą Kotką?

Sówka55 Sówka55 Rozmaitości Obserwuj notkę 43

Co robić ze Złośnicą Kotką?

Temat kontrowersyjny, bo brzemienny w skutki!

 

Historię Złośnicy, kotki szekspirowskiej, opisałam pod koniec stycznia tego roku. Kończyła się właściwie znakiem zapytania, bo Złośnica zniknęła w zimie, zostawiwszy mi troskę o swoje najmłodsze dziecko, Borsuczka Kropkę. Gdzieś sobie poszła w poszukiwaniu przygód, nie bacząc na surowe warunki bytowania, śnieg i mróz. Inne koty, wyraźnie mniej ambitne czy też bardziej ucywilizowane, wolały przeczekać groźną aurę w bezpiecznej piwnicy, ona wybrała swobodną wędrówkę, bez dachu nad łepkiem, ale i bez zobowiązań, towarzystwa i nudy wyznaczanej porami posiłków egzystencji. Mokotowski koci easy rider, bez Harleya Davidsona, ale z duszą nieposkromionego włóczęgi. No i do tego charakterek sekutnicy. Katharina Złośnica, jak ją nazwałam, bo wszystkie inne koty traktowała z góry, odganiała od miseczek z przenikliwym piskiem, fukała i parskała, rzucając się na kocie towarzystwo z pazurkami i niedwuznacznie nieprzyjazną mordką.

Zimowe i wiosenne trasy Złośnicy nie były chyba zbyt odległe, bo od czasu do czasu mignęła mi gdzieś w ogródku, a pewnego dnia, już nie pamiętam, pod koniec kwietnia czy w maju, pokazała się w całej okazałości - dostojna, chuda i wymęczona, za to z wielkim brzuszkiem. Nie miałam żadnych złudzeń: lada moment będą kocięta. Przychodziła do mnie na śniadania, drugie śniadania, lunche, obiady, kolacje i podkurki, coraz okrąglejsza, ale najedzona odchodziła, widocznie uznała, że nadaję się tylko do wydawania potraw według zamówionego menu i na powierzanie mi tajemnic życia osobistego nie zasługuję. Nie domagałam się niczego, karmiłam, dbałam tylko, by inne koty nie były przez tę nieznośną latawicę pokrzywdzone.

Pewnego dnia brzuszek zmalał, apetyt wzrósł, Złośnica przychodziła na jedzonko i wracała karmić ukryte gdzieś przed światem i przede mną nowo narodzone dzieci.

Wiedziałam, że pewnego dnia - jak uzna, że nastąpił stosowny moment i można będzie wyprowadzić maleństwa z kryjówki - i ja je w końcu zobaczę. I na początku czerwca zobaczyłam.

Najpierw jedno, wypisz wymaluj matka, puchate i bure, z białymi skarpetkami, następnego dnia również drugie, mniejsze, bardzo podobne, ale ciut ciemniejsze, burodropiate.

I tak jak urodziła kotki i karmiła je sama gdzieś schowane (w pobliżu jest kilka opuszczonych domów, może tam?), tak teraz przestała się z maleństwami ukrywać – cały czas są, śpią, jedzą i bawią się w ogródku, w spokojnym świecie między drzwiami do domu a furtką, oddzielone od nas balustradką i dzikim winem, i wszystko to dzieje się zupełnie jawnie, na naszych oczach. Nawet podczas burzy widziałam, jak tuliły się do piwnicznego okna na drewnianej werandzie (tak nazywamy zbudowany dla kotów przedsionek nad kocim zejściem do piwnicy), nigdzie nie uciekły, tam też albo w starym wiklinowym domku, dawnym kocim transporterku przypominającym psią budę o szlachetnych proporcjach (w prawdziwej psiej budzie w głębi ogrodu, dla kotów wyścielonej i ocieplonej, nikt jakoś nie chce się osiedlić), chronią się przed nazbyt w upały dokuczliwym słońcem. Wyprowadziły się tylko na czas ścinania trawy, pewnie pod rozłożyste tuje, jałowce i inne nieznane mi z nazwy iglaki w północnej części ogrodu, gdzie trawy nie ma, tylko rozrasta się bujnie przepastna i bezpieczna splątana gęstwina.

Gdy kocięta pod opieką matki spokojnie zaczęły uczyć się świata, dla innych mieszkańców ogrodu (poza jeżami, bo one nie przejmują się kocimi rezydentami w ogóle) nastał trudny czas, bo Złośnica zaczęła od dzieci i od miseczek z jedzeniem odganiać inne koty. I to koty, dla których nasz dom, piwnica i ogród były dotąd stałym miejscem zamieszkania.

Poważna część tych kotów to zresztą jej poprzednie dzieci, które beztrosko zostawiła mi na wychowanie!

Ale więzi rodzinne nic dla niej nie znaczą, bo Złośnica nie jest matką sentymentalną. Czuła, troskliwa i opiekuńcza jest tylko dla dzieci "aktualnych", te, które usamodzielniły się, podrzucone do mnie, już jej nie interesują.

Na tych nowych porządkach traci najbardziej Rudzik, który przychodzi do nas z magnoliowego ogrodu: Złośnica odgania go bezlitośnie.

To krzywda dla Rudzika nie do pojęcia, bo Rudzik jest z usposobienia flegmatykiem, kroczy powoli na mój widok środkiem chodnika, a gdy odnajduje miseczkę postawioną dla niego wśród splotów dzikiego wina i zaczyna jeść, skacze na niego bura furia, kocie tornado, zwinne jak wąż, a dużo od potężnego Rudzika mniejsze.

Jeszcze gorzej mają moi faworyci, przez rok hołubieni troskliwie, Maleństwo Żabocik (wnuczka Złośnicy, mimo moich słownych oświadczeń nieuznawana przez nią za członka rodziny) oraz Borsuczek Kropka, synek odchowany i porzucony na progu zimy. Oboje sprytnie sobie radzą mimo tych represji, podchodzą często, wyczekują, aż Złośnica zaśnie głęboko po odśpiewaniu najmłodszym dzieciom kołysanek, straci czujność i rozmarzy się w swoim nowym szczęśliwym macierzyństwie – wtedy to oni zgodną parą obejmują w posiadanie miseczki i zjadają swoje co nieco. Wyrzucenie z cichej piwnicy miało dla Maleństwa zresztą skutki jeszcze bardziej widoczne, teraz to jej brzuszek podejrzanie się zaokrągla, choć to koteczka filigranowa i miejsca w tym mini brzuszku ma naprawdę malutko.

Koci los nie jest bajką ani snem, koci los jest zwyczajnym szarym dniem... No właśnie.

Rudzik, Maleństwo i Borsuczek są prześladowani, Lewek i Czarno-biały (Lewek to stary bywalec ogródka, przychodzi do mnie kilka lat, Czarno-biały to jeden z szóstki kociąt, które Złośnica przyprowadziła do mnie dwa lata temu, przejściowo się wyprowadził i przychodził rzadko, teraz znów u nas mieszka) wypracowały sobie u Złośnicy pewne przywileje, nie goni ich tak konsekwentnie, pozwala leżeć w trawie w niewielkiej odległości od siebie, a nawet bawić z kociętami.

Pozostałe znajome koty – Czarny, Błękitnooka, Zielonooki, Spojrzenie, dwa Szaraczki i Szarunia przychodzą rzadziej, widać, że chcą przeczekać humory Złośnicy, patrząc na mnie z rezygnacją z daleka. Ha, cóż robić, my to rozumiemy, mówią ich smutne pyszczki.

Ale napięcia wibrujące w powietrzu, konsekwencja rozpychania się łapkami Złośnicy, małej arogantki o złych manierach i silnym macierzyńskim instynkcie, to, jak się okazało, część poważnego problemu. Jak tylko mogłam lepiej obejrzeć kociaczki, problem wyłonił się nowy: jedno z kociąt, to mniejsze, ciemniejsze i bardziej puchate, nie ma oczka! Nie widać rany, stanu zapalnego, po prostu oczka nie ma! Wygląda jakby go nie było w ogóle, albo było i nie ma go od dawna!

Oba kociaczki są wesołe, żywotne, skoczne, bardzo zainteresowane jedzeniem, ale jedno nie ma oczka!

Gdyby to był skutek jakiegoś stanu zapalnego, gdyby to była otwarta rana, postarałabym się zaczaić, złapać maleństwo i zawieźć do kliniki. Ale nic takiego nie ma, to wyraźnie stan utrwalony, boję się, że nieodwracalny.

Postanowiłam więc na razie kociątka nie łapać, oba kociaczki są bardzo małe, potrzebują matki i siebie wzajemnie, i pobyt w klinice byłby dla tego zabranego maluszka za dużym stresem, kto wie, czy nie doświadczeniem gorszym niż to nieobecne oczko. Ale czuwam, postaram się, żeby weterynarz obejrzał go na miejscu, nie odrywając od tak teraz dla maleństw troskliwej Złośnicy.

No ale problem jest, jest i będzie, bo dziećmi, a zwłaszcza tym z jednym oczkiem, jak już matka je odchowa i swoim zwyczajem umknie gdzieś porwana przez zew przygody, trzeba się będzie zająć.

Ja mam w domu – poza towarzystwem dochodzącym w ogródku - siedem kotów i psa, nie mogę.

No i problem jest z samą Złośnicą. Poprzednio wobec mnie zachowywała się jak dzikuska, teraz mnie toleruje, a nawet może lubi, ociera się o nogi, nie umyka na mój widok.

Trzy razy przyprowadzała do mnie dzieci, zapewne, jak znowu odejdzie, to znowu wróci, kto wie, pewnie jeszcze jesienią i z "nowymi" dziećmi. Nie wychowała się u mnie, pierwszy raz pojawiła się w naszym ogródku już z kociętami, bardzo małymi, jeszcze ślepymi. Czy ktoś ją z tą gromadką wyrzucił? Jakie były jej losy? Skąd się wzięła, gdzie odchodzi, jak wpadła na pomysł, żeby odchowane dzieci podrzucać właśnie mnie? Jak wyczuwa, że to właściwy moment, że kocięta są na tyle duże, że ona, dotąd tak troskliwa i opiekuńcza, może je zostawić i to istocie innego gatunku?

I co ja mam z nią zrobić?

Trzeba ją złapać i wykastrować, mówi wielu moich znajomych. Koty trzeba zlikwidować, mówi mój sąsiad. Nie poradzisz sobie z tyloma kotami, mówią moi bliscy.

A ja, co robić, nie wiem.

Wcale o tym nie marzę i, boję się, że nie dam sobie rady – karmić i utrzymywać coraz więcej kotów. Ale Złośnica to fenomem, zjawisko, charakter i osobowość. Czy mogę tak potraktować tak przemyślną, inteligentną i dzielną istotę?!

Wiem, że nawet wśród weterynarzy są dwie szkoły, jedni uważają, że trzeba kontrolować liczbę kotów, że jest ich za dużo, ba, że to dla ich zdrowia, inni, że bezdomnych kotów nigdy nie będzie zbyt wiele, bo ich naturalni wrogowie, samochody, zima, epidemie, i tak ich liczbę utrzymują na tym samym poziomie. Ja też jestem tego zdania. Moje domowe koty żyją inaczej, ale koty żyjące dziko i na swobodzie, czyli te, które z własnej woli do mnie przychodzą, odpoczywają w naszej piwnicy, nasz ogród uważają za przyjazny, mają własne cele i własne ścieżki. Pomagam im na tyle, na ile mojej pomocy chcą, leczę i szukam dobrych domów, jeśli nie mogą sobie same poradzić, ale szanuję ich wolność, nie ingeruję w ich świat i zwyczaje, nie oswajam.

Żyjemy w tym samym mieście. Pomagam im przetrwać, pozwalam żyć po swojemu, nie narzucam ludzkich reguł. Uważam zresztą, że w naszej dzielnicy, wśród wielu wolno stojących wśród zieleni domów, kotów jest dużo mniej niż było w moim dzieciństwie.

Ale co ja mam w tej sytuacji robić? Co zrobić ze Złośnicą kotką?

Naprawdę – nie wiem!

Sówka55
O mnie Sówka55

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości